Posty

Zrzędzenie z potencjałem, czyli o polskim narzekaniu, które zmienia świat:  Polskie narzekanie uchodzi za przywarę narodową. Ale może narzekanie to nie słabość, tylko pierwszy etap zmiany? Ten tekst to opowieść o języku niezgody, który — gdy go nie zignorować — potrafi zamieniać się w działanie. I w coś więcej niż tylko zrzędzenie przy herbacie. Narzekacz czy konstruktor? „Polacy narzekają na wszystko” — mówią z uśmiechem obcokrajowcy, zaskoczeni, że naród z tak pięknymi górami, chlebem i Chopinem potrafi zepsuć każdy dzień ponurą konstatacją o pogodzie, rządzie albo sąsiadach. Ale czy to naprawdę tylko narzekanie? Bo może — zamiast zrzędzenia — mamy do czynienia z formą krytycznej kreatywności? Może to, co brzmi jak lament, jest w rzeczywistości subtelną próbą poprawy rzeczywistości? Polak nie siada bezczynnie, żeby jęczeć nad swoim losem. On widzi, że coś można zrobić lepiej. Że coś nie działa, ale da się to naprawić. Że świat nie musi wyglądać tak, jak wygląda dziś. I właśnie w ...
Boczuś ze smalczykiem, czyli o zdrobnieniach, które zżerają powagę relacji:  Zdrobnienia w polskim języku kulinarnym to coś więcej niż czułość – to emocjonalna matryca, która tłumi dosłowność i zjada powagę. Jak język wpływa na nasze relacje z jedzeniem, bliskością i samym sobą? Między pamięcią głodu a infantylizacją języka W moim rodzinnym domu dużo mówiło się o jedzeniu. Dzień upływał na osi: śniadanie, obiad, kolacja – z obowiązkowymi przegryzkami pomiędzy. Matka biegała między kuchnią a stołem, nie tylko proponując jedzenie, ale wręcz je podsuwając – jakby obiad sam miał wpaść do ust. I nie, to nie była przesada. To była forma troski, emocjonalny język ciała – i mowy. W dużym stopniu odziedziczyłem ten rodzaj zaangażowania. Dbałem, by moje dzieci miały co jeść, jadły smacznie i z apetytem. I mówiłem o tym. Dużo mówiłem. Aż któregoś dnia mój dorosły, pragmatyczny syn powiedział sucho: Ojciec, ale to tylko żarcie. Zaskoczyło mnie to, ale nie dotknęło. Zrozumiałem. Moi rodzice – d...
Gdy AI staje się lepszym wykładowcą: upadek złudzeń i przyszłość edukacji:  Sztuczna inteligencja nie tylko wspiera edukację – zmienia ją na naszych oczach. Gdy AI pozwala tworzyć opracowania na poziomie akademickim w kilku godzin, tradycyjny model nauczania traci sens. Przyszłość edukacji wymaga odwagi, by porzucić pozory i postawić na realną wiedzę oraz indywidualny rozwój. Jeszcze niedawno przyszłość edukacji była tematem debat akademickich, think tanków i wizjonerskich prezentacji na TED-zie. Dziś ta przyszłość po prostu nadeszła – i wielu jej nie zauważyło. Gdy student, wspierany przez AI, tworzy pracę lepszą niż niejeden magisterski projekt, a zajmuje mu to trzy dni zamiast dwunastu miesięcy, pytanie przestaje brzmieć: „Czy AI zmieni edukację?” Teraz pytamy: Po co nam jeszcze taki model edukacji? AI – partner intelektualny, nie tylko pomocnik Kilka dni współpracy z AI pozwoliło mi stworzyć kompletny materiał analityczny dotyczący zarządzania cenami w hotelu – z wiedzą, narzęd...
"To se nevrátí".  O tym, jak czeską racjonalność Polacy przełożyli na narodową nostalgię:  „To se nevrátí” – dla Czechów trzeźwa ocena rzeczywistości. Dla Polaków: melancholijne westchnienie za tym, co minęło. Jeden idiom ujawnia dwa sposoby myślenia: pragmatyczny dystans versus emocjonalne uwikłanie w przeszłość. Między kalkulacją a tęsknotą rozciąga się nie tylko językowa różnica, lecz głęboka kulturowa przepaść. Czeskie powiedzenie „To se nevrátí” przyjęło się w Polsce z zaskakującą łatwością. Szeptane z melancholijnym uśmiechem, wypowiadane z tęsknotą za tym, co minęło – dzieciństwem, PRL-em, pierwszą miłością czy złotymi czasami piłki nożnej – stało się swoistym znakiem rozpoznawczym polskiej duszy. Sęk w tym, że Czesi używają tego powiedzenia zupełnie inaczej. U nich „to se nevrátí” oznacza: „to się nie opłaca”, „to się nie zwróci”, jak w rachunku zysków i strat, nie w bilansie emocjonalnym. Ta subtelna różnica mówi wiele. O Czechach – ich chłodnym pragmatyzmie, dystans...
Po owocach poznacie ich. Religia, wiara i grzech obłudy:  Krytyka religijnej hipokryzji – prawdziwa wartość wiary mierzy się czynami, nie słowami. „Po owocach poznacie ich” — to jedno z najbardziej lapidarnych, a zarazem fundamentalnych zdań Nowego Testamentu. Zamiast zaglądać ludziom do duszy, patrzmy na skutki ich działań. Nie liczy się, co ktoś mówi o swoich intencjach, nie liczy się, w co wierzy — liczy się to, co robi. I jaki to ma wpływ na innych. A jednak żyjemy w świecie, gdzie religia i wiara bywają zasłoną dla interesów, uprzedzeń i próżności. Ludzie przywiązują wielką wagę do etykietek — katolik, muzułmanin, protestant, taoista — jakby sama przynależność zapewniała moralną czystość. Tymczasem prawda jest prosta i bezlitosna: kto kradnie, jest złodziejem; kto kłamie, jest oszczercą — bez względu na to, w jakim imieniu to robi i jak pięknie uzasadnia swoje czyny. Cel nie uświęca środków — choć wielu w to wierzy Często słyszymy: „dobry cel wymaga poświęceń” albo że „liczą ...
Zapłać i spadaj. Jak działa publiczna misja:  Abonament telewizyjny – opłata za użytkowanie czy haracz? Obowiązkowy abonament telewizyjny i podatki celowe przestają być celowe, gdy znikają w budżetowej czarnej dziurze. Fikcja wspólnotowego finansowania mediów publicznych obnaża mechanizm, w którym państwo przerzuca odpowiedzialność na obywateli, nie dając im ani wyboru, ani kontroli. W efekcie płacimy za coś, czego nie chcemy – i to pod przymusem. Abonament dla bezradnych Wyobraźcie sobie, że ktoś wpada na pomysł, aby wprowadzić podatek drogowy dla wszystkich — bez względu na to, czy masz prawo jazdy, samochód, a nawet… dwie nogi. Mówi: „To jest abonament za korzystanie z dróg”. I stwierdza: „Zapłacisz za nie, choć nie masz nawet zamiaru wyjść z domu”. Absurd? Jasne, że absurd. A jednak na tym polega paradoks tzw. abonamentu telewizyjnego, który funkcjonuje jak podatek celowy — tylko że pod publiczną zasłoną. Zamknięci w telewizyjnej klatce Od ponad dziesięciu lat nie oglądam telew...