Po owocach poznacie ich. Religia, wiara i grzech obłudy

Krytyka religijnej hipokryzji – prawdziwa wartość wiary mierzy się czynami, nie słowami.

„Po owocach poznacie ich” — to jedno z najbardziej lapidarnych, a zarazem fundamentalnych zdań Nowego Testamentu. Zamiast zaglądać ludziom do duszy, patrzmy na skutki ich działań. Nie liczy się, co ktoś mówi o swoich intencjach, nie liczy się, w co wierzy — liczy się to, co robi. I jaki to ma wpływ na innych.

A jednak żyjemy w świecie, gdzie religia i wiara bywają zasłoną dla interesów, uprzedzeń i próżności. Ludzie przywiązują wielką wagę do etykietek — katolik, muzułmanin, protestant, taoista — jakby sama przynależność zapewniała moralną czystość. Tymczasem prawda jest prosta i bezlitosna: kto kradnie, jest złodziejem; kto kłamie, jest oszczercą — bez względu na to, w jakim imieniu to robi i jak pięknie uzasadnia swoje czyny.

Cel nie uświęca środków — choć wielu w to wierzy

Często słyszymy: „dobry cel wymaga poświęceń” albo że „liczą się intencje”. Brzmi to wzniośle, ale prowadzi na manowce. Jeśli cel miałby uświęcać środki, to można usprawiedliwić wszystko — od manipulacji po skrajne zło. Historia zna takich przypadków aż nadto. Codzienność też.

Tymczasem cel nie uświęca środków z bardzo prostego powodu: krzywda pozostaje krzywdą, niezależnie od motywacji. Przemoc, nawet ta zadana w imię „dobra”, nie przestaje być przemocą. A każda agresja wyzwala kontrę. Ból nie znika tylko dlatego, że ktoś miał dobre intencje. Wręcz przeciwnie — zło legitymizowane dobrem staje się jeszcze groźniejsze, bo trudniejsze do rozpoznania.

Dodatkowo, żadna intencja — nawet najszlachetniejsza — nie gwarantuje skuteczności. Co z projektami, które prowadzone były brutalnie, bezwzględnie, a mimo to nie przyniosły nic poza cierpieniem? Czy fakt, że ktoś „chciał dobrze”, wystarcza, by usprawiedliwić chaos, który po sobie zostawił?

I wreszcie: dobro to pojęcie niebezpiecznie względne. Kiedy zaczynamy dopuszczać, że można dla jego realizacji posługiwać się kłamstwem, przemocą czy pogardą, bardzo szybko okazuje się, że realizujemy już nie dobro wspólne, ale interes partykularny. I wtedy każdy fanatyzm da się wytłumaczyć. Każde okrucieństwo uargumentować. Każdą hipokryzję da się przykryć jakąś flagą.

Religia to narzędzie. Wiara to odpowiedzialność

Nie chodzi o potępienie religii jako takiej — ani wspólnot, które z niej wyrastają. Wiele osób głęboko wierzących naprawdę zmienia świat na lepsze. Problem zaczyna się tam, gdzie religia przestaje być narzędziem przemiany, a staje się schronieniem przed odpowiedzialnością. Kiedy powołanie zamienia się w zawód, rytuał w procedurę, a autorytet w władzę.

Wiara — jeśli jest autentyczna — nie potrzebuje wielkich słów ani widowisk. Objawia się w uczynkach, nie w deklaracjach. Religia może prowadzić do miłości, sprawiedliwości, empatii — ale równie dobrze może służyć budowaniu pozycji, kontrolowaniu innych, legitymizowaniu przemocy. Granica jest cienka. A hipokryzja — stara jak świat.

Przykład z życia: kobieta samotnie wychowująca niepełnosprawne dziecko zwraca się z prośbą o pomoc do znanego katolickiego radia, które publicznie głosi miłość i troskę. W odpowiedzi słyszy: „Pani się pomyliła, my nie dajemy pieniędzy — my je tylko zbieramy.” Brutalne? Tak. Ale też obnażające rozdźwięk między deklaracjami a czynami. Miłość bliźniego staje się pustym sloganem, gdy nie idzie za nią konkretne działanie.

Po owocach ich poznacie. I siebie też

To zdanie z Nowego Testamentu jest nie tylko ostrzeżeniem wobec innych. To także wyzwanie rzucone każdemu z nas. Kim naprawdę jesteśmy — w praktyce, a nie w autoopisie? Co zostaje po naszych słowach?

W świecie zalanym deklaracjami, jedynym wiarygodnym kryterium są czyny. Pomoc, uczciwość, prawdomówność. Tylko tyle — i aż tyle. Nie ma znaczenia, do kogo się modlisz, jeśli twoje działanie krzywdzi. Nie ma znaczenia, jaką wiarę wyznajesz, jeśli jesteś obojętny na cierpienie. Nie motywacja czyni cię dobrym człowiekiem, lecz skutek twojego działania. Możesz deklarować wiarę w Chrystusa, Mahometa, Buddę, Jahwe, a nawet Marcina Lutra — ale jeśli twoje czyny nie niosą dobra, jesteś hipokrytą.

To twarda prawda, ale warta przypomnienia. Bo dziś coraz częściej spotykamy się z religijnością na pokaz, z miłością, która nie kosztuje, i z wiarą, która nie pociąga za sobą żadnych konsekwencji. To nie są błędy. To są grzechy. I to być może największe grzechy naszej epoki. W takim świecie uczciwiej jest chyba być - par excellence - ateistą.

„Fanatyzm to przeciwieństwo miłości… Pewien mędrzec powiedział mi kiedyś — nawiasem mówiąc, to był muzułmanin — że ma więcej wspólnego z rozsądnym, racjonalnie myślącym żydem niż z fanatykiem własnej religii. Ma więcej wspólnego z rozsądnym, racjonalnie myślącym chrześcijaninem, buddystą czy hinduistą niż z fanatykiem własnej religii.”

— Gregory David Roberts, Shantaram

Komentarze

Popularne posty z tego bloga