Boczuś ze smalczykiem, czyli o zdrobnieniach, które zżerają powagę relacji:
Zdrobnienia w polskim języku kulinarnym to coś więcej niż czułość – to emocjonalna matryca, która tłumi dosłowność i zjada powagę. Jak język wpływa na nasze relacje z jedzeniem, bliskością i samym sobą?
Między pamięcią głodu a infantylizacją języka
W moim rodzinnym domu dużo mówiło się o jedzeniu. Dzień upływał na osi: śniadanie, obiad, kolacja – z obowiązkowymi przegryzkami pomiędzy. Matka biegała między kuchnią a stołem, nie tylko proponując jedzenie, ale wręcz je podsuwając – jakby obiad sam miał wpaść do ust. I nie, to nie była przesada. To była forma troski, emocjonalny język ciała – i mowy.
W dużym stopniu odziedziczyłem ten rodzaj zaangażowania. Dbałem, by moje dzieci miały co jeść, jadły smacznie i z apetytem. I mówiłem o tym. Dużo mówiłem. Aż któregoś dnia mój dorosły, pragmatyczny syn powiedział sucho: Ojciec, ale to tylko żarcie.
Zaskoczyło mnie to, ale nie dotknęło. Zrozumiałem. Moi rodzice – dzieci wojny i powojennego niedostatku – traktowali jedzenie jak świętość. Moje dzieci – wychowane w czasach obfitości – znają tylko przesyt. A między nimi jestem ja – pokolenie pożywnej, ale nieco rozgotowanej zupy.
Miękkość na talerzu
Polak nie je. Polak spożywa z czułością. Zajada się bułeczką, popija herbatką, czasem szyneczką z twarożkiem i szczypiorkiem, a na deser – oczywiście – ciasteczko. Brzmi niewinnie? Może aż za bardzo. Bo w tych zdrobnieniach czai się coś więcej niż tylko kulinarna wrażliwość. To językowy system nerwowy narodu, który od wieków usiłuje zmiękczać rzeczywistość – jak skórkę od chlebusia.
Weźmy choćby „boczuś”. To nie jest po prostu tłusta część świni. To pieszczotliwy amulet tłuszczu, słowo wypowiadane z uniesieniem, jakbyśmy mówili o własnym dziecku, a nie o przyszłym zawale. Te oczy konsumenta – przesłonięte mgłą kulinarnego uniesienia, ten podbródek błyszczący od emocji i smalcu… Coś tu jest nie tak. Albo – przeciwnie – coś tu jest właśnie za bardzo 'tak'.
Zdrobnienia jako rytuał
Bo Polska zdrobnieniem stoi. Zwłaszcza przy stole. Niemiec je Wurst, Anglik bread, Rosjanin syr. A Polak? Polak najpierw pyta: „Zjesz bułeczkę?” – i nie chodzi wcale o rozmiar pieczywa. Chodzi o rytuał czułości. Jakby poprzez gramatykę chciał powiedzieć: „Wiem, że świat jest twardy, ale ta bułeczka – mięciutka. Przynajmniej tyle mogę ci dać.”
Zdrobnienia w polszczyźnie nie opisują rzeczy mniejszych. Opakowują je emocjonalnie. Matka nie daje mleka – daje mleczko. Sąsiadka nie częstuje herbatą – proponuje herbatkę. Przyjaciółka nie zaprasza na kawę – pyta o kawusię. I nagle robi się nieznośnie miękko. Jakbyśmy nie byli zdolni do kontaktu bez warstwy językowego lukru.
Ale co, jeśli ten lukier to mechanizm obronny? Może nie jesteśmy infantylni, lecz emocjonalnie rozgogoleni? Może język działa jak kocyk – przykrywka biedy, chłodu, samotności? A może wręcz przeciwnie – może to właśnie przesłodzenie słów sprawia, że coraz trudniej mówić rzeczy twarde, dorosłe, nieokrągłe. Zamiast „nie chcę” – „może później”. Zamiast „nie lubię” – „no może tak tylko na spróbunek?”. Zamiast „nie” – „odrobinkę”.
Smalec semantyczny
W pewnym momencie życia gotowanie stało się dla mnie koniecznością – ale i wyzwaniem. Skoro już musiałem, to postanowiłem robić to dobrze. Zebrałem kilkadziesiąt prostych przepisów, gotowałem z pasją i pokazywałem, co potrafię. Aż pewnego dnia, przepisując jeden z przepisów do swojego notesu, zacząłem usuwać wszystkie te irytujące zdrobnienia: bułeczki, kawałeczki, twarożki...
W ich miejsce wpisałem formy pełne: bułki, kawałki, twaróg. I tak się zagalopowałem, że całkowicie zaburzyłem proporcje, ponieważ „łyżeczki” również zamieniłem na „łyżki”. Okazało się, że język ma swoją wagę – i to dosłownie.
Ale przecież to nie tylko o kuchnię chodzi. Również o kulturę mówienia. Zdrobnienia działają jak masełko – wygładzają, osładzają, maskują. Ułatwiają relacje, ale i zacierają znaczenia. Oduczają nas mówić prosto o „chlebie”. Zamiast tego mamy „chlebuś”. Zamiast twarogu – „twarożek”. Zamiast posiłku – uczuciowy performans.
Karmieni językiem dzieciństwa
Zdrobnienia w jedzeniu pełnią funkcję regresywną – cofają nas do świata dzieciństwa. Do relacji karmiącej matki i karmionego dziecka. To język bezpieczeństwa, rytuału, oswojenia. Ale jeśli staje się językiem domyślnym – rodzi się pytanie, czy nie zjada naszej zdolności do komunikacji dorosłej, jednoznacznej, odpowiedzialnej?
Bo jak inaczej nazwać sytuację, w której dorosły człowiek mówi do drugiego dorosłego: „Zrobimy sobie herbatkę?”. Jakby nie chodziło o napój, ale o zaproszenie do zabawy w dom. Gdy „kiełbaska” brzmi jak imię maskotki, a „twarożek” jak postać z bajki – mamy do czynienia z rozpadem semantycznej powagi.
Herbatka się skończyła
Co z tym zrobić? Wyrzucić wszystkie zdrobnienia z języka? Nie. Same w sobie nie są zbrodnią – bywają czułe, zabawne, ludzkie. Problem pojawia się wtedy, gdy stają się jedynym narzędziem relacji. Zwłaszcza, kiedy pieszcząc się z jedzeniem, zaniedbujemy pozostałe obszary.
Kochamy jedzenie, bo nie umiemy kochać siebie nawzajem – dojrzale, prosto, bez cukru. Zdrobniała mowa karmiąca „boczusiami” i „herbatkami” to często ucieczka przed twardymi relacjami: bezpośredniością, odmową, konfliktem. A także przed prawdziwą troską, szacunkiem i empatią.
Jedzenie zasługuje na uwagę, dbałość, rytuał, ale nie na fetyszyzację, która z rzeczy prostych czyni przedmiot uwielbienia, a z prostych czynności – spektakl przesytu. Problem nie leży w smaku, lecz w jego estetyzacji do granic absurdu, gdzie „bułeczka z masełkiem” staje się nie tylko śniadaniem, ale niemal doświadczeniem duchowym.
To przesunięcie – od posiłku do przeżycia – pokazuje, jak bardzo współczesna polska kultura opakowała jedzenie w język emocji, nostalgii i przytulności. Bo czym więcej emocji, tym mniej konkretu. I czym więcej „kocham jeść”, tym mniej: „umiem gotować zdrowo i oszczędnie”, „rozsądnie dawkuję wartości odżywcze”, „jem z szacunkiem do ciała i planety”.
Spróbujmy czasem mówić precyzyjnie. Bez teatralnej słodyczy. Bez językowego pluszu. Nie po to, żeby się oddalić – ale żeby być bliżej. Z szacunkiem do siebie, do drugiego człowieka i... do talerza. Kochać powinniśmy siebie nawzajem. Bez sosu, bez zdrobnień – za to na poważnie.
Komentarze
Prześlij komentarz
Witam w przestrzeni dialogu.